Strona główna
Dzisiaj jest 18-5-2024

Rozdział Pierwszy

Warto było się zastanowić

I

Niespodziewanie szybko zrobiło się ciemno i zimno. Galdwan nie przejmował się tym zbytnio, gdyż żar z własnoręcznie rozpalonego ogniska od kilku godzin dostarczał mu ciepła i otuchy. Las był głęboki, dostatecznie głęboki, by podróżny mógł być pełen obaw. Zwłaszcza, że noc była mroczna, a czarne jak smoła niebo pełne chmur i dymu tylko co jakiś czas wyłaniało się spośród gęstych koron drzew.

Wędrowiec chuchnął w dłonie i przystawił je do ogniska. Był całkiem sam, siedział nachylony, jakby przygnieciony ciężarem wielu nieprzespanych godzin i licznych podróży. Gdyby ktoś w tej chwili ujrzał jego zwykłą, młodzieńczą, dziwnie nie pasującą do tego miejsca postać, zapewne pomyślałby, iż jest to dosyć podejrzany i niewiarygodny widok. Od razu rzucało się w oczy to, że wagabunda był zupełnie bezbronny. Nie miał miecza, topora, buławy, ani choćby noża do przedzierania się przez puszcze i knieje. Niesamowitym był również fakt, że chłopak miał około dziewiętnastu lat. Ciemny, rzadki, jeszcze młodzieńczy krótki zarost pokrywał jego wcale urodziwą, brudną i spoconą twarz. Na sobie miał bogaty, niestety już podarty, szlachecki strój, który pewnie jeszcze całkiem niedawno lśnił złotymi i błękitnymi odcieniami pięknego jedwabiu i batystu. Teraz był pognieciony, miał podarte rękawy i nogawki, kołnierz koszuli wyglądał jakby ktoś, będąc głodnym, odgryzł kawałek dla zaspokojenia żądzy. Wykonane ze złota ozdobne guziki sterczały pokryte brudem i sadzą. Było ich stosunkowo mało. Reszta najpewniej albo zginęła, albo po prostu została wyrwana do opłacenia jadła w jakiejś przydrożnej karczmie. Trzewiki młodziaka również wprawiały w podziw, a raczej wprawiały kiedyś. Teraz były to stare, zużyte kapcie ze zdartą, skórzaną podeszwą i dziurą na wierzchu, najpewniej pełniącą rolę wentylacyjną i rzeźwiącą dla wymęczonych stóp. Zaiste śmieszny - a może nawet i żałosny - był to widok. O smrodzie nie wspominając.

Galdwan rozprostował plecy i wstał z pniaka uciętego drzewa, na którym siedział od kilku godzin.
Było wielką głupotą rozpalać ogień w środku dzikiej puszczy. I w dodatku takiej, która nosiła mrożącą krew w żyłach nazwę „Gęstwina Umarłych” – przynajmniej wśród chłopów. O tym jednak nasz wędrowiec nie mógł wiedzieć, gdyż całkowicie nie znał się na geografii, a już na pewno nie miał ze sobą, niezbędnej dla podróżnika, mapy. Zaiste dziwny był z niego wędrowiec. Ale też nie miał najmniejszego zamiaru się tym przejmować. Zdjął swój umorusany w żywicy i błocie kaftan i cisnął go szeroko pod stopy.

- Cholera, czas spać – pomyślał ziewając.

Dokładnie rozłożył swój kubrak na ziemi, by przypominał kształtem coś w rodzaju posłania, po czym wycieńczony rzucił się na niego.

- Śmiechu warte – pomyślał – Że też jeszcze mnie wilki nie dorwały...

Położył się na plecach podpierając głowę rękami, wolno zamknął oczy i uśmiechnął się w duchu:

- Ależ cicho... i ciepło w dodatku. Niech tak będzie do końca świata...

Myślenie przerwało mu huczenie puszczyka. Raz po raz słychać było z dala granie nocnych świerszczy i cykad. Wiatr cicho szeleścił liśćmi wysokich drzew, a co jakiś czas koło ucha przelatywała bzycząca mucha. Ognisko roztaczało miły blask; Galdwan nie lubił spać po ciemku, a zwłaszcza w tej puszczy, której - nie ukrywał - nie darzył szczególną sympatią.

Chłopak byłby już zasnął, jednak strzygąc sennie uszami uchwycił niezidentyfikowany, głośny dźwięk. Nerwowo otworzył oczy i zamarł nasłuchując intensywnie.

- Złamana gałąź? - pomyślał niespokojnie.

Już chciał się zerwać na nogi, gdy ujrzał przed sobą nieznajomego siedzącego na jego pniaku, przy jego ognisku. Zdążył jedynie dźwignąć się na kolana.

Miał zamiar wykląć i wygonić nieproszonego gościa, jednak tym, co go powstrzymało był tajemniczy i groźny wygląd owego przybysza. Miał na sobie długi, ciemny płaszcz, a spod szerokiego kaptura widać było czarne, spokojne oczy; można by rzec: straszne. Noszącą już znamiona starości twarz wykrzywiał mu dziwny grymas przypominający uśmiech. Na kolanach trzymał długi miecz w pochwie gładząc wierzchem dłoni jego głownię i rękojeść.

- K-kim jesteś? – wyjąkał przerażony Galdwan.

- A czy to ważne? – zaśmiał się nieznajomy odkładając broń na bok – acarre, thuan tanedo, jak mawiają. A poza tym... blask i dym z tego obozowiska zobaczyłby bazyliszek z mrocznej jaskini setki sążni stąd, nie wspominając o biednym, zdrożonym podróżą obieżyświacie. Takiemu jak ja.

Galdwan powoli poderwał się z ziemi rozglądając się za jakimś kijem czy gałęzią mogącą, w razie czego, posłużyć do obrony.

- Czego tak szukasz? – z twarzy obcego nie schodził uśmiech; można by nawet rzec, że stał się bardziej szyderczy – Nie masz powodu do obaw. Nie biję bezbronnych... żebraków...

Ostatnie słowo wypowiedział ze szczególną, pełną rozbawienia, ironią.

- O tak, zapomniałbym – dodał widząc zmieszanie młodzieńca – Bezbronnych żebraków w szlacheckim stroju również nie biję... albowiem uradowałaby mnie pomoc.

- Pomoc?

- A jakże! To znaczy pomoc dla mnie. O ile nie sięgnie do mej sakiewki – mówiąc to wyszczerzył żółte zęby. - W każdym razie nie teraz. Przejdę do rzeczy. Potrzeba mi przewodnika...

Galdwan przyjrzał się obcemu podejrzliwie, nie bardzo wiedząc, co ma na myśli.

- ... do Landheim... Widzisz, chłopcze, nie jestem z tych stron. A mnie bardzo pilno.

- Nie trafisz sam? – chłopak zebrał się na odwagę – Mnie tamtędy nie jest po drodze...

- A pozwoli pan, panie...

- Nie zdradzę ci swego miana.

- Znakomicie. Zatem czy zechcesz pozwolić mi się dowiedzieć, dokąd to taka biedaczyna może chcieć wędrować?

Nastała chwila milczenia. Obaj rozmówcy patrzyli na siebie. Młodzieniec nie miał nastroju do rozmów z nieznajomymi, a już na pewno nie miał zamiaru zdradzać szczegółowych celów swej podróży, choć ta w rzeczywistości była nieustalona. Od wielu miesięcy szedł ciągle przed siebie i tak naprawdę dopiero teraz zaczął się zastanawiać nad tym, gdzie mógłby pójść. Zawsze miał tylko jeden cel: uciec jak najdalej od swojego domu, od zmartwień, które tam na niego czekały i od rodziny, którą kochał, jednak chciał o niej zapomnieć. Jak najszybciej.

- Hm? Dokąd? – głos nieznajomego przerwał rozmyślania Galdwana.

Chłopak spojrzał na obcego przytomniejąc.

- W prawdzie... – rzekł z wolna rumieniąc się – w prawdzie to nie mam celu...

- Ach, tak – rzekł przybysz starając się udać współczucie i zrozumienie – Przykro mi – wstał powoli i zbliżył się do gołowąsa.

- Zatem jestem niemal całkiem pewien – dodał wyciągając dłoń – iż nie przeszkodzi „panu” moje towarzystwo. Mam nadzieję, że kurs na Landheim nie zniweczy „pańskich” zamyśleń i wcześniejszych planów...

Galdwan westchnął głęboko i spojrzał na księżyc w pełni; dopiero teraz chmury odsłoniły jego blask. Chłopak wydawał się pogrążony w zamyśleniu, jakby walczył ze sobą w duszy. Nie był przekonany co do nieznajomego, ale - swoją drogą - nie chciał być samotny i bez grosza przez wieczność. Uciekł z domu w poszukiwaniu spokoju, a teraz zdał sobie sprawę, że uciekł do nikąd, że uciekł do biedy, smutku i żalu. Nie mógł już wrócić. Nie mógł i nie chciał, gdyż duma i honor nie pozwalały mu na to. Musiał znaleźć jakiś nowy cel, aby zostać kimś. Kimś, kto nie będzie poniewierany i wyśmiewany przez ludzi...kimś...

- Dam ci czas do zastanowienia się, chłopcze. – przybysz odezwał się i opuścił dłoń nie spodziewając się podania drugiej od rozmówcy – Prześpij się, o świcie wyruszamy. Niestety, Tuaro delv, muth delv . Jeżeli stwierdzisz, że jedziesz, pojedziesz. Jeżeli nie... twoja sprawa. W końcu samotność i brak pieniędzy nie zaszkodzą, nieprawdaż? – uśmiech cały czas nie schodził z jego warg.

Gołowąs westchnął ponownie. Wiedział już jaką podejmie decyzję. Nie wiedział jednak jakie będą jej skutki, a te miały być marne - żeby nie powiedzieć tragiczne.

II

Nieznajomy uśmiechnął się zawadiacko widząc zaspaną, posępną twarz Galdwana. Miał wiele powodów, dla których mógł w tej chwili wybuchnąć śmiechem, ale najważniejszym z nich była mina, jaką młodzieniec traktował go od samego rana. Była zła, iście nienawistna i pełna żalu. Zupełnie jakby chłopak obwiniał go o to, że się nie wyspał, i że musi go prowadzić do Landheimu.

W prawdzie zdarza mi się głośno chrapać... – pomyślał obieżyświat – ale wątpię, aby było to na tyle nieznośne, by ten miał do mnie o to pretensje...

Podróżni dochodzili już do skraju lasu. Szli starą, wąską dróżką, zapewne wydeptaną przez okolicznych myśliwych i traperów. Przez nagie gałęzie drzew przedostawały się blade, posępne o tej porze roku, promienie słońca. Do niedawna jeszcze - bo miesiąc temu - było w tym lesie niemalże całkiem zielono; Galdwan pamiętał te czasy, gdyż wtedy właśnie doń wszedł i aż do tej pory koczował w nim samotnie. Teraz było inaczej. Wiele liści poopadało z dębów, buków i brzóz. Jedynie te nieliczne, silniejsze przetrwały dalej szeleszcząc w swoim soczyście zielonym, ale często też żółtawym, odcieniu. Młode jodły, świerki i modrzewie piętrzyły się w swym niezmiennym, nie lękającym się mrozów, stanie jakby chcąc dogonić i prześcignąć sąsiadujące z nimi wysokie, wiekowe sosny. Piękne runo leśne obfitowało w niezliczone ilości rzadkich i pożądanych przez alchemików ziół, takich jak: śmiałek dylzejski, czernica włosowata, wrzos błękitny i unikatowa, co jakiś czas spotykana, mandragora bulwiasta. Śród gałęzi i koron drzew słychać było trzepot skrzydeł i melodyjne śpiewy ptaków wszelakiego gatunku. Aż przyjemnie było patrzeć, mimo zimy zbliżającej się wielkimi krokami, która zapowiadała się tego roku iście mroźna i obfita w zawieje.

Zbliżało się południe i wędrowcy byli coraz bliżej głównego traktu. Traktu, który, według mniemań nieznajomego, był istnym zbawieniem dla jego duszy i zmartwień. Jednak powód takiego przypuszczania mógł być znany tylko jemu. Przynajmniej na razie.

- Więc nie poznam twego miana – zaśmiał się sarkastycznie spoglądając na pochmurne, szare niebo – Ja jednak, w przeciwieństwie do szlachty, którą reprezentujesz z istnym majestatem, staram się dbać o takt i wygodę podróży...

Galdwan idąc tuż obok kompana widocznie się zaczerwienił.

- ...i dlatego też muszę się przedstawić. – szedł dalej wpatrując się w nieboskłon – Nazywam się Volthar z... z Allunai. Ale przyjaciele mówią na mnie Siepko; o to, skąd mam ten przydomek lepiej nie pytaj, gdyż jest to długa... i raczej nużąca historia...

- Jesteś cudzoziemcem? Murthianinem?– młodzian odezwał się teraz drugi raz w ciągu całego dnia. Wcześniej zrobił to z rana, kiedy oznajmił towarzyszowi, że może z nim wyruszyć. Jednak przez cały czas się nie odzywał. Dopiero teraz, kiedy usłyszał coś tak niespotykanego, zawrzała w nim ciekawość i chęć dowiedzenia się czegoś o swoim nowym „przyjacielu”.

- A jakże! – Volthar zerknął na chłopaka kpiąco – Nie zauważyłeś, „panie”, z jakim to akcentem mówię w języku roxgardzkim? Oczywiście, mówię nim całkiem nieźle... ale niedociągnięcia zawsze się znajdą. Na przykład: Za nic nie umiem nauczyć się mówić „r” w tym języku... U nas jest jakby bardziej ostre, a u was? Ech...mój rodowity język jest... hm.. że tak powiem bardziej logiczny...i brzmi po ludzku, rzecz oczywista!

- Nie rozumiem.

- Ha! Boś młody bączek jeszcze - wszystkich rozumów nie zjadłeś. Mali vese scierri, menno amea. Ale nie bój się, Miszon, jeszcze wiele przed tobą i wiele się jeszcze nauczysz!

- Miszon?

- A coś myślał! – buchnął Siepko z Allunai klepiąc Galdwana po plecach – Nie chciałeś mi podać swego miana, to niby jak mam ciebie zwać? Szaraczek? Ciesz się, że w ogóle nadałem ci jakieś imię, bo widzę, że takowego nie posiadasz...

Chłopak zatrzymał się gwałtownie patrząc na kompana z niedowierzaniem.

- Mam na imię Galdwan! Galdwan khal Elvarenhar ze Studtberga!

- Aha! Więc podróżujesz z południa...

- Nie!

- Studnia, Quadrata, Vallopolis... Jak u nas mawiają... Dwa złote skrzyżowane buzdygany na karminowym tle w herbie. Miasto leży centralnie na południe stąd, dzieciaku. Nie bój się, Murthianie też znają się na mapach. A poza tym... dla mnie i tak jesteś Miszon. Ładnie, zgrabnie brzmi i koniec kropka. A Galdwan? Phi! Na rany czarnego Blueghothzaara, nie słyszałem zabawniejszego miana... a słyszałem wiele. Hej, nie obrażaj się! Ja przecie jeno tak żartuję... Na głównym trakcie obaczysz. Będzie o wiele ciekawiej... obaczysz, com wymyślił, będzie niezła zabawa.

- Tak, domyślam się, domyślam...

III

Ogromny brunatny jeleń powoli, ostrożnie zbliżył się do bagnistego stawu. Stanął i rozejrzał się badawczo dookoła. Nie przeczuwając żadnego zagrożenia, schylił się i zaczął chętnie żłopać brudną, brązową wodę.

Galdwan nastawił kuszę, wymierzył. Z trudem opanował szybkie bicie serca i głośny oddech, przystawił oko do celownika. Prawie – pomyślał - jeszcze tylko trochę i...

Stado małych, leśnych ptaków przeleciało tuż nad głową myśliwego. Ten ze strachu niemalże zemdlał, a widząc, iż jeleń chyżo odskoczył unikając skrzydeł ptactwa, zamarł mając nadzieję, że zdobycz mu nie umknie. I miał szczęście, albowiem kiedy wszystkie sójki minęły zwierzynę, ta ponownie schylając długi, szeroki kark, ponownie poczęła pić ze stawu. Wydatne i niesamowicie rozgałęzione poroże jelenia połyskiwało groźnie, jakby ostrzegając wszystkich przeciwników przed jego siłą i niebezpieczeństwem grożącym wszystkim wrogom. Zimny pot spływał po czole Galdwana, czuł jak drży mu ręka trzymająca za spust.

Nie mógł dłużej czekać – zdobycz mogła w każdej chwili uciec. Dla pewności naciągnął jeszcze mocniej korbką bełt od kuszy, szybko wycelował. I wystrzelił. Pocisk świsnął błyskawicznie przez krzaki, zabrzmiał głuchy jęk jelenia. Był groźny i zarazem przeraźliwy.

Łowca spostrzegł, iż utrafił zwierzynę w udo przebijając nogę na wylot i najwyraźniej krusząc wszystkie kości. Zwierzyna padła w błoto, w ostatkach sił i przeraźliwej agonii, próbując podeprzeć się na przednich odnóżach. Głośny ryk zabrzmiał ponownie, jeleń spostrzegłszy, ukrytego za pobliskim krzewem, sprawcę bólu, ostrzegawczo i na znak wrogości nastawił szerokie rogi. Galdwan, widać zdając sobie powagę z sytuacji, w jakiej się znajdował, ze zgrozą sięgnął do kołczana po kolejny bełt. Szybko, choć nieco niezgrabnie, włożył do łoża broni pocisk i, męcząc się niesamowicie, naciągnął korbką cięciwę. Wymierzył.

Jeleń, gotów do skoku na trzech zdrowych kończynach, przygotował się do ataku. Jednak nie zdążył nic zrobić, nawet jęknąć z bólu, gdyż ostatni bełt wystrzelony z kuszy trafił prosto w klatkę piersiową zwierza. Warknął tylko potępieńczo i ciężko opadł z nóg na ziemię pełną mokrych, starych liści. Gęsta krew, ubywając obficie, zabarwiła bagnisty staw czerwienią.

Młodzieniec westchnął z ulgą i odłożył kuszę na bok. Zdjął koszulę.

IV

Arva z Lageno popędził konie uderzając batem po zadach. Śpieszył się. W wozie, obok niego siedziało dwóch pachołków grających w karty.

Był już prawie zachód słońca, ale Arva musiał być punktualny - zawsze dostarczał towar na czas. Zwłaszcza, że oprócz niego, wiózł ważną wiadomość z hrabiowską pieczęcią; a takowej nie było sposobu nie dostarczyć w porę.

- Szybciej, psiakrew! – zawołał woźnica na konie. Te odpowiedziały mu rżeniem i parskaniem – Do oberży nam prędko trzeba, bo widać chmury jakoweś się zbierają.

I rzeczywiście tak było. Po krótkim, jesiennym, szarym dniu, przybyły ze wschodu całe kłębowiska burzowych chmur, nie zwiastujących dobrej pogody przez najbliższe kilka dni.

- Stryju, nie pędź jak gałgan jakiś! – oburzył się jeden pachołek, waląc pięścią w kolano, kiedy kolejna talia kart wypadła mu z ręki – Skaczemy tym wozem, że jeszcze osie się połamią albo i koła wszystkie!

Kupiec uśmiechnął się tylko pod płowym wąsem widząc złość bratanka i odpowiedział szorstko:

- Zamknij się, Ernnold. Wóz twardy, przez cieśli santredzkich budowany! A poza tym hazard nie dla ciebie, boś sprawiedliwy chłop i dlatego nawet kart utrzymać w łapie nie możesz, ha!

- Kiedy trzęsie tu jak w zamtuzie jakimś!

- Ha! A trzęsie, trzęsie. Tak być musi. Bruk i kocie łby, więc trza nam po nich jechać. Lepsze to, aniżeli błoto w jakowymś deszczu.

- Konie jeszcze zdechną, bo tak pędzą! – wtrącił drugi przerażony pachoł dysząc ciężko.

- Sam zdechniesz, kabacie! – krzyknął dumnie Arva z Lageno – Konie to aż z Dylzei sprowadzałem. Najlepsze na świecie! I drogie były jak ch...

Stary kupiec przerwał gwałtownie widząc coś dziwnego na trakcie. Gwałtownie ściągnął wodze koniom. Te zarżały głośno i niechętnie zwolniły. Arva zaklął siarczyście.

- Człowiek leży! – oznajmił przejęcie, chociaż zbędnie, bo pachołcy sami się domyślili.

Wszyscy w trzech zeskoczyli z wozu i pobiegli w stronę rannego, leżącego w kałuży ciemno bordowej krwi na środku drogi. Chyba był to szlachcic, wydawało się, że nieprzytomny. Kiedy jednak Arva się zbliżył, ten jakby się ocknął, ale dalej leżał, widać wycieńczony.

- Chłopcze, co ci?! – starzec złapał się za głowę i dał pachołkowi znać, żeby pobiegł szybko po jakieś bandaże i wodę. – Kto cię tak urządził?!

Młodzieniec nie odpowiedział. Spojrzał tylko nieprzytomnie na kupca i jęknął przeraźliwie.

- Nie bój się, młodziaku, nic ci nie zrobię... – kupiec westchnął ogarnięty trwogą; nigdy przedtem nie widział tyle krwi – Nie znam się w prawdzie na medycynie, ale spróbuję ci pomóc. Zaraz, jak będę miał bandaże, uwiążemy ci ranę, żeby zatamować krwotok...A-a potem zawieziemy cię do najbliższej wsi, do znachorów. Tylko rzeknij mnie proszę, gdzie ci krwawi. Muszę wiedzieć, bo nie zatamuję!

Chłopak zamknął oczy, wydawałoby się, że zemdlał. Lecz po kilku chwilach ocknął się, kiedy poczuł, że dziad obmacuje go chcąc znaleźć krwawiącą ranę. Nadbiegł pachołek.

- Dawaj no tu, Ernnold! – krzyknął Arva – Chłop się nam wykrwawi! – machinalnie spojrzał w pochmurne niebo i wyciągnął ramiona w górę chcąc wybłagać bogów o cud.

Obszukiwanie rannego młodzieńca trwało już kilka minut, a epicentrum krwotoku dalej nie udawało się znaleźć. Leżący chłopak pobladł na twarzy jak ściana i zaczął głośno dyszeć. Trzej podróżni byli już niemal całkiem pewni, że zawiedli, i że nie są w stanie uratować biedaka.

- To jest napad! – zawołał ktoś zza pleców kupca.

Ten obejrzał się i ujrzał przed sobą ciemną, zakapturzoną postać mierzącą doń z załadowanej kuszy.

- Litości, człowieku! – zawołał Arva – Młodzieniec wykrwawi się na śmierć!

- Wszyscy, rozbierać się do gaci, a ubrania rzucić mi pod nogi! – wrzeszczący bandyta widocznie za nic miał nieszczęścia bliźnich. – Szybko, bo strzelam po nogach! Liczę do trzech!

- Panie! – pachołcy zawołali jednym głosem rzucając się na kolana – Litości! Litości!

- Raz...

- Bądź człowiekiem! Nie bij w nas!

- Dwa...

- Prosimy!

- I ostatnie moje słowo...

- Dobra!! Pokój! Pokój! – wrzasnął na całe gardło kupiec – Rozbieramy się już, do choroby!! Chłopaki, róbcie, co gada...

Starzec wstał z klęczek i począł zdejmować ubrania. Jego bratanek i pachoł spojrzeli na obcego z trwogą i nienawiścią, po czym zrobili tak samo.

Pod nogami bandyty zabłyszczały piękne bawełniane stroje, z których, jeden z jedwabiu, zdobiony był srebrzystą nicią.

- Buty też zdejmować!

Po chwili i niesamowite, zapewne zrobione przez murhiańskich szewców, trzewiki znalazły się wśród reszty ubrań. Trzech podróżnych stało nago, jedynie w samych gaciach, zabijając ręce i trzęsąc się niezmiernie od lodowatego wiatru. Byli źli, jednak strach przeważał te uczucie – nieznajomy bandyta był śmiertelnie przerażający. Jego mroczne, groźne oczy kłuły mrożącym krew w żyłach spojrzeniem, a twarz, nad wyraz spokojna, nie zdradzała uczuć.

Do tego rozkazy wydawał z niesamowitą, wręcz zniewalającą, stanowczością. Słysząc jego krzyk, serca pachołków kołatały się jak stare, zepsute dzwony, a drżące nogi same gięły się w kolanach. Nigdy nie widzieli takiego człowieka - diabła we własnej osobie.

- Miszon, wstawaj już – rzekł bandyta nie opuszczając kuszy – Leżysz tam jakbyś naprawdę zdechł!

Podróżni ze zdumieniem obejrzeli się na rannego młodzieńca. Ten jednak leżał jak martwy.

Biedny chłopak - pomyślał Arva z Lageno - zginąć w taki sposób i na dodatek nie zdołałem pomóc...

- No ruszaj się, cholera! – istny diabeł nie dawał za wygraną i dalej darł się na nieżyjącego chłopaka. Nie uzyskał odpowiedzi.

- Ech, dobrze. Wygrałeś... – rzekł po chwili - Nie jesteś Miszon. Galdwan, wstawaj...

- Ha! – trup zaśmiał się głośno w wielkim tryumfie i podniósł się z ziemi.

Pachołcy wytrzeszczyli oczy niedowierzając, a kupiec wymierzył sobie siarczystego policzka, chcąc sprawdzić czy aby nie śni.

Zakrwawiony młodzieniec zbliżył się chwiejnie do bandyty i stanął naprzeciw podróżnych, którzy z wrażenia widocznie zapomnieli o mrozie.

- Dobra, koniec przedstawienia – obcy poklepał ręką po kuszy, jakby przypominając o swej obecności – Teraz do lasu! Już!

Golasy udały, że nie słyszą. Nie było im w głowie zejść z traktu i zostawić wóz. Mimo trwogi i przerażenia zostali na swym miejscu.

Bełt wystrzelony z kuszy świsnął nad uchem Arvy.

- Ja nie żartuję!

- W nogi!! – krzyknął bratanek Ernnold i boso wbiegł w gęsty las koło drogi. Za nim skoczył drugi pachoł ciągnąc za sobą nieprzytomnego kupca, który z wrażenia najwidoczniej zemdlał.

Szorstki śmiech długo brzmiał na trakcie przy gęstym lesie zwanym „Gęstwiną Umarłych”. Brzmiał długo, ale mało kto mógł wiedzieć, że był to śmiech Volthara - diabła we własnej osobie.

V

Galdwan wyszedł z rzeki zwanej Gasleada - Srebrzysta. Był cały mokry, a na sobie miał jedynie spodnie z cienkiej, lnianej tkaniny. Właśnie niósł swoje stare, podarte i wybrudzone w jeleniej krwi, ubranie, a kiedy doszedł do rozpalonego nad brzegiem wody ogniska, zwinął je i wrzucił prosto w trawiący wszystko ogień. Wcześniej nie wyrwał nawet złotych guzików. Kompletnie nie było mu ich żal, gdyż zaraz potem wdział na siebie coś równie ozdobnego, a mianowicie: strój bratanka kupca, którego imienia młodzieniec nie pamiętał.

Ha, westchnął oglądając rzadko w tych stronach spotykany jedwab obszywany złocistą, niemalże słonecznie błyszczącą, nicią. Ubranie pasowało jak ulał. Żałować, nie żałuję – pomyślał wesoło, po czym założył na siebie świeżo upraną w rzece, wyschłą już, białą lnianą koszulę z licznymi zdobieniami przy kołnierzu, jak i falowanymi mankietami rękawów.

Na to założył ciemnozielony kubrak z pięknie wyszytymi na rękawie elfickimi napisami „abea aluvia oxareth, olnadi quac phoucari”. W prawdzie Galdwan za czasów szkolnych uczył się w przyklasztornej szkole, zakonu oxavianitów, czegoś o elfickim, a nawet przeczytał kilka książek w tym języku, ale teraz, patrząc na owe, dla wielu magiczne słowa, przeklął się tylko w duchu, że tak słabą ma pamięć do obcych języków i w ogóle do nauki. Cieszył się, że wszystko ma za sobą, że rodzina nie zdążyła go wysłać na uniwersytet do Beithrambergu, gdzie musiałby spędzić najbliższych dziesięć lat swojego życia. Nie musiał żałować i nie żałował, gdyż był wolny, wolny jak ptak, jak jastrząb w przestworzach wylatujący ponad szczyty, miasta, katedry i chmury. Czuł wreszcie to, czego od zawsze poszukiwał – nieskończenie wielką radość.

- Co ty robisz?! – zawołał ktoś zza pleców chłopaka. Galdwan od razu zorientował się czyj to głos, był to stanowczy i jak zwykle ironiczny głos Volthara z Allunai, zwanego Siepkiem. – Miast wdziać na siebie jaką kolczugę, przydatną do podróży, ty zakładasz najdroższe, złupione szaty? Człowieku! Zastanów się trochę.

Młodziak odwrócił się gwałtownie i, nie słuchając ostrzeżeń, założył nowe batystowe spodnie i drogie trzewiki z ażurowymi cholewkami.

- Bez obaw. – zawołał ujrzawszy malujące się zdumienie na twarzy towarzysza. – Nie przeszkodzi to nam w czasie drogi, a poza tym... zmęczyłem się już tym ciągłym chodzeniem w obdartych łachmanach. A jeśli chodzi o obronę... to przypaszę sobie jakąś mizerykordię z wozu kupca...

- Ta, zapewne tę mizerykordię z rogową pochwą i krasnoludzkimi zdobieniami na ostrzu? Tę wartą minimum kilka grzywien? Za którą kupiłbyś wieś z pełnym gospodarstwem?

Młodzieniec wzruszył ramionami.

- Abeass! Niech bogowie mają cię w swej opiece! – oburzył się Siepko - Po to napadliśmy na kupca, żeby mieć łup na sprzedaż w najbliższym mieście. A za uzbierane pieniądze... można mieć...

- Co można mieć? – zapytał Galdwan niecierpliwie czekając na odpowiedź.

- A nieważne! – zaśmiał się Volthar mrugając nerwowo powiekami – Po prostu mamona zawsze się może przydać w dzisiejszych czasach. I tyla! Dobra, chowaj manatki na wóz i jedziemy, bo jeszcze nas zbóje napadną i wydrą nam to, co sami zrabowaliśmy. Ha!

VI

Długo trwało pakowanie się Galdwana. Zwłaszcza dlatego, że ten nie mógł się zdecydować, którą kolczugę na siebie wdziać. W końcu, kiedy młodzieniec przekroczył granicę możliwości, Volthar z Allunai nie wytrzymał, wcisnął go w byle jaką, pierwszą lepszą z brzegu przeszywanicę i dał mu szeroki, krótki miecz wykonany z jakiegoś pospolitego stopu żelaza. I wyszedł na swoje - w sensie Siepko – odkładając najdroższe szaty, pancerze, ozdoby, biżuterię i ostrza do skrzyń, zamykając je na klucz przed złodziejami; w tym także przed Galdwanem, co nie spodobało się młodziakowi. Nie to, żeby chciał mieć wszystko dla siebie. Chciał otrzymać jedynie swoją działkę za napad, a przez opór współtowarzysza, mógł jedynie popatrzyć na nią z daleka. W pewnych chwilach nawet żałował, że dał się nakłonić do tak głupiego przedsięwzięcia. Bał się, że może się to źle skończyć, zarówno dla niego, jak i dla jego murthiańskiego znajomka.

- Siepko? – zapytał następnego dnia, kiedy jechali polną drogą w stronę pobliskiej wsi dla odpoczynku i godnej strawy.

- Ano? – Volthar przestawszy popędzać konie, spojrzał na chłopaka z powagą.

- Chciałem jeno ci rzec... że ...

- Hm?

- Że...uważam, że jednak źle zrobiliśmy rabując tamtych ludzi...

Obieżyświat opuścił bat i zaśmiał się szorstko:

- Chłopcze, czyżby w twej zacnej główce odezwał się szlachetny głos sumienia?

- Można tak powiedzieć... Będą nas szukać...

- Kto będzie? Świadkowie? A jeżeli tak, to jacy? Kruki patrzące z lotu? Utopce z bagien? A może driady? Phi!

- Nie to miałem na myśli... – zły Galdwan machnął ręką – To znaczy... ci kupcy. Oni widzieli nasze twarze, a o tym nie pomyślałeś! Nie pomyślałeś, że mogą nas rozpoznać, kiedy wrócą do miasta!

Siepko przeląkł się słysząc te słowa, jednak zaraz potem, jakby nie chcąc dać po sobie znać zmartwienia, wybuchł szczerym, gromkim śmiechem.

- Ano, ano! – mówił – A skąd, pytam ja ciebie, ci kupcy nas odnajdą? Przecież oni już ziemię gryzą! W nocy dopadły ich na pewno jakoweś upiory czy martwiejce. Ghuli i nieumarłych podobno pełno w tamtym lesie... sama nazwa wskazuje! Bo niby skąd takowa się wzięła?! Pewno nie wiedziałeś, że tak nań mawiają „Gęstwina Umarłych”! Ha!

- Z rzyci, powiadam ci! – młodzieniec nie mogąc dłużej tego znieść, krzyknął przeraźliwie – Chłopi jeno tak tę knieję zowią. Bo kto normalny by tak nazwał ten zwykły gąszcz?! Ja tam mieszkałem przez wiele tygodni i wiem, co mówię! Najstraszniejszą zarazą, jaką tam zobaczyłem była wataha wilków, kilka rysiów albo młode niedźwiedzie bez matek!

- Ha! Bez matek? Widać, żeś z miasta! To widać, czuć i słychać, po tych bredniach, co gadasz! Zawsze, kiedy są małe, jest też i duży niedźwiedź! I to wie byle przybłęda...

- Taka jak ty?

- Nie! Znaczy tak! A co mi tam... – uśmiech zszedł z twarzy Volthara, wyglądało na to, że jest zdenerwowany.

- Tak na prawdę to ja się nie znam! Nie znam się na niczym! – zawołał chłopak ze łzami w oczach – A do tego twojego Landheimu to czort tylko wie jak trza dojechać! Ja jestem z południa, a od tego traktu zaczyna się już inne księstwo! W rzyci mam ciebie i te twoje pilne sprawy! Nawet nie powiesz mi, czego tam szukasz i co dostanę w zamian! Nawet spojrzeć na łup mi nie dajesz, a co dopiero jeśli chodzi o zapłatę!

- Zamknij się, dzieciaku! – Siepko nie wytrzymał – Dlatego nie daję ci łupów, żebyś nie zwiał nie zakończywszy wpierw swej powinności!

- I moją powinnością ma być doprowadzenie cię do Landheimu, tak? Przecież nie wiem jak...

- Ach, zamknij się, mówiłem! O to, którędy do Landheimu, każdy chłop ze wsi może mi rzec. Nie wspominając o znakach wskazujących drogę...

- W takim razie jaka jest moja powinność? – zapytał Galdwan nieco zdziwiony – Czego oczekujesz od takiego „żebraka w szlacheckim stroju”?!

Siepko nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko krzywo i smagnął batem zwalniające konie.

- Przydasz mi się do wielu rzeczy... tyle ci rzeknę – westchnął po jakimś czasie – Nie bój się, otrzymasz nagrodę, a jak wykonasz wszystko elegancko, to być może, oprócz zapłaty... dostaniesz coś gratis. Kusząca oferta, nieprawdaż?

- Ba. Kusząca jak diabli.

Na horyzoncie zamajaczyły budowle. Były to wiejskie domy, a gdzieś tam musiała być oberża. Będzie zabawa - Volthar, istny diabeł - zaśmiał się do swoich myśli. Nie zorientował się, że śmiech usłyszał także jego towarzysz. Pięknie - pomyślał Galdwan - już po mnie. Nic bardziej już mnie nie przerazi, jak sam fakt, że podróżuję z... z istnym wariatem.

Ciąg dalszy nastąpi...

Powered by dzs.pl & Hosting & Serwery